sobota, 1 listopada 2014

ROZDZIAŁ 55

Rozdział 55. Żywe słońce


 (STEVE)




Jeszcze rano byłem przekonany, że w klinice była jeszcze jedna osoba, pomijając Toby’ego. Tym czasem nie było nikogo i nawet pomijam fakt, iż Lauren zwolniła się wcześniej niż powinna. W klinice był jeszcze jakiś chłopak, tym czasem kiedy przyszedłem tam po południu nie było nikogo (oprócz Toby'ego) i moje rodzeństwo które pełniło wartę, upierało się, że nie było nikogo.

-Przepracowujesz się – stwierdził po kolejnym zebraniu Travis – Powinieneś… Ja wiem? O! Słuchaj Valdez ma w pracowni kilka metalowych pająków, podłożymy je tym od Ateny i…
-Nie mam nastroju – westchnąłem.

Ostatnio sporo czasu z Travisem poświęcałem jemu hobby czyli robieniu psikusów innym herosom. Być może to sprawiło, że zacząłem nieco inaczej wszystko postrzegać. Już dawno się tak nie czułem… Ale dzisiaj naprawdę nie miałem nastroju. Zaczynając od koszmarów w nocy po rozrywający ból głowy w dzień, nawet zasłabłem dzisiaj, ale nie mówiłem o tym Travisowi, nie mam zbytniego zamiaru psuć mu humoru.

-Oj – Travis pociągnął mnie za rękaw – no to chociaż pójdźmy coś skołować z magazynku!
-Travis ja nie jestem synem Hermesa – westchnąłem ponownie.

Popatrzył na mnie ciągle rozbawionym wzrokiem, wiecznie tak było… wiecznie miał te łobuzerskie iskierki w oczach i wcale nie były podobne do tych ogników które często bywały u dzieciaków z poprawczaka, tamte były owszem łobuzerskie, ale przy tym wredne. On ma przy okazji pełne humoru i to w nim właśnie lubię. Oczywiście nie tylko to, ale na pewno jest to jeden z głównych powodów. Po za tym to właśnie Travis wyrwał mnie z powiedzmy tak zwanego „doła”. Bo ja nie zawsze jestem poważny, jak określiło mnie kilka osób. A przynajmniej staram się taki nie być, ale… czasami uważam, że moje izolowanie się od zawsze tak na mnie głupio wpłynęło i w końcu nie chciało mi się tego zmieniać. Ale teraz… cóż powiedzmy, że czuję się lepiej.

-No to… - Travis zmarszczył czoło – Pójdziemy do lasu?!
-Jak natkniemy się na patrol to będziemy znowu mieli kłopoty – odpowiedziałem – Ale skoro ci zależy… Dobra, to weź jakiś sztylet czy coś…
-Mam przy sobie broń – Travis wyszczerzył zęby.

No i poszliśmy. Mieliśmy również na uwadze fakt, iż Percy i Leo nie zameldowali się po wczorajszym zwiadzie. Nie powiedziałem oczywiście, że nie wrócili do obozu, po prostu się nie zameldowali! Nie mniej kilka osób robiło z tego wielką aferę, a jedyną osobą która mogła by powiedzieć coś więcej był Nico, który również poszedł zeszłego wieczoru do lasu i jeszcze nie wrócił, także podejrzewałem, że Percy i Leo wrócili do obozu, ale gdy zauważyli, że Nica gdzieś wcięło, postanowili wrócić… a tak przynajmniej widział to Sunaj, który z kolei upierał się iż widział to w śnie. Mnie średnio chciało się w to wierzyć.

Jeszcze przed wejściem do lasu wahałem się czy aby na pewno jest to dobry pomysł, ale w końcu postanowiłem nie przedstawiać swoich wątpliwości Travisowi, znając go i tak pewnie obrócił by w je żart. Czasami to jest denerwujące, aczkolwiek również na swój sposób… słodkie.

Co chwila niespokojnie ściągałem i zakładałem z powrotem na palec sygnet, jak zwykle kiedy coś mnie niepokoiło.

Cóż… historia z moją bronią jest… ciekawa. Przynajmniej na pewno była dobrym ogniwem do napisania jednego z moich lepszych wierszy. Ciągle właściwie się nad tym zastanawiałem. Sama klinga z tego co mówił mi Bruce jest wynikiem uderzenia piorunu Zeusa w piasek na jednej z plaż. Materiał w ten sposób powstały okazał się jednak zbyt niebezpieczny by ot tak pozostawić go. Więc oddano to do kuźni Hefajstosa, gdzie powstał ten miecz. Jednakże samo uderzenie piorunu Zeusa w plaże nie było przypadkowe, była to po prostu kolejna kłótnia między Zeusem a Posejdonem. Ten drugi wściekł się, że ktoś z tej kłótni będzie miał korzyści i gdy tylko miecz opuścił kuźnię udało się mu jakoś podburzyć Apolla, przez co mój ojciec oddał broni również jedno przekleństwo… wydawać się mogło na pierwszy rzut oka, że to nie przekleństwo a udoskonalenie. Broń pod wpływem słońca emitowała promień, ale z każdym takim promieniem, istniała niewielka szansa na to, że między osobą dzierżącą miecz, a jej wrogiem wytworzy się pewnego rodzaju połączenie… brakuje mi słowa, ale niezależnie od tego czy tym wrogiem okaże się potwór, heros czy śmiertelnik, jego życie będzie zależało od życia tej drugiej osoby. Jedno umrze, umrze i drugie. I na tym polegał z tą bronią problem. Oczywiście nie każdy promień to wywoływał, ale nie sposób jest przewidzieć, czy nawet dowiedzieć się czy zostało zainicjowane owo połączenie… no ale, żyję, więc jak dotąd mam szczęście. Kiedy dostałem tę broń, otrzymałem jedynie karteczkę dołączoną do niej, którą ciągle miałem zwiniętą w kieszeni bluzy, głosiła ona „Kiedy odpowiedni czas nadejdzie, skażę i uratuję w jednym momencie” . Mowa była oczywiście o mieczu, jak gdyby broń mówiła sama o sobie. Oczywiście wiem, iż potencjalnie jest to niemożliwe, aczkolwiek zdaje mi się czasami iż ona żyje własnym życiem.

No i tym sposobem przyznaję się do jednej swojej wady, dajcie mi temat a rozgadam się jakbym miał pisać wypracowanie.

Travis trzymał się ciągle blisko mnie. Dawno już nie mieliśmy tak czasu tylko dla siebie, odkąd podnieśli alarm w obozie i odkąd nie ma kontaktu z bogami, wszystko się psuje. Nie miałem nawet wiele czasu dla siebie, musiałem siedzieć często dniami i nocami w klinice, chociaż bogowie jedni wiedzą jak bardzo nie potrafię dobrze leczyć, pomimo tego, że moim ojcem jest Apollo. Właśnie… Apollo. Odwiedził mnie… Mnie! Zanim wyruszył na Olimp. Wyjaśniło się dzięki temu kilka moich, nazwę to przypadłościami, chociaż to nie choroby, ale zaczynam powoli je tak traktować… jedną z nich przemilczę. A druga… cóż, już jakiś czas temu zauważyłem, że potrafię kontrolować słońce… Herosi nie powinni posiadać takich mocy… właściwie tylko bogowie i tytani mają tę moc. To, że w ogóle ją posiadam, sprawiło, iż sam Apollo, mój ojciec, przyznał, iż nigdy nie powinienem się urodzić… dodał po chwili, iż nigdy nie powinienem urodzić się herosem. Ale ja swoje wiem… Może i jestem człowiekiem z natury łagodnym i optymistycznym, ale nawet ojciec nie potrafiłby mnie w taki sposób okłamać. Wiem, że najlepiej byłoby dla niego, gdybym nie istniał. Pewnie nie miał by przez to kłopotów w końcu… Bogowie! Heros panujący nad słońcem?! To jest odrobinę zbyt wiele. Ale jak to powiedział tata „coś za coś”. Na przykład… idąc optymistycznym akcentem, skoro nie jestem nieśmiertelny takie stosowanie mojej umiejętności może mnie spalić, wykończyć, jeśli użyję jej nie umiejętnie mogę zapaść w śpiączkę i długa lista innych skutków ubocznych. Właśnie gdy Apollo skończył je wymieniać, dał mi chwilową umiejętność uzdrowienia każdego, ze wszystkiego. Powiedział mi, że nie chce mi powiedzieć kiedy to mi się faktycznie przyda, ale ufa mi, że postąpię właściwie. I teraz? Uratowałem Nica. Chłopak nie jest ślepy, powinienem być z tego powodu zadowolony, ale nie jestem. Mina z jaką dawał mi tę umiejętność Apollo była jasna „Użyjesz jej niewłaściwie”. Im dłużej się teraz nad tym zastanawiałem tym bardziej byłem przekonany iż, postąpiłem mylnie, że może to kosztować czyjeś życie i wisiało to nade mną jak jakaś zaraza. Travis to dostrzegał pytał mnie o co chodzi, ale na razie wolałem milczeć. Najpierw muszę sam się z tym uporać, bo prawdę powiedziawszy mam kaca moralnego.

-Słyszałeś, że ta jaskinia do której trafili Sun i Nico jest zawalona – spytał Travis, kiedy skończył pić (przemycaną) coca-colę – ciekawe czemu nie?
Wzruszyłem ramionami.
-Odrobinę – przyznałem – pewnie… kiedy uciekli naruszyli jaskinie i tyle.

No tak. Milczałem również w kwestii Will’a. Głównie przez wzgląd na Sunaja, chłopak jest odrobinę zbyt wrażliwy by obarczać go jeszcze konsekwencjami czyjejś śmierci. Oczywiście, w dalszym ciągu nie mogłem wybić sobie tego z głowy… i nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie „jak można zabić kogoś takim sposobem?”. Jednakże naprawdę nie chciałem by Sunaj miał konsekwencje większe, niż własne wyrzuty sumienia… oczywiście nie wiem w jakim stopniu je ma, aczkolwiek znam ten typ na tyle dobrze, że jeśli je ma, są one dla niego wystarczające.

-Myślisz, że aż tak głośno i potężnie tupali? – Travis zaśmiał się – Wiesz, że di Angelo mógłby równie dobrze przelecieć przez tę jaskinię. To szkielet a nie człowiek. Je rzadko i trzeba ci było go widzieć na treningu.
Przewróciłem oczami. Znowu przez moją głowę przeszła większa fala bólu i po czułem, że zaraz stracę równowagę. Dlatego też usiadłem pod drzewem pod pretekstem zawiązania butów.
-Zabijmy herosów! Zastąpmy bogów! – Wrzasnęło nagle coś koło mojego ucha.
Dosłownie podskoczyłem i obróciłem się natychmiast. Nikogo, ani niczego nie było.
Zerknąłem na Travisa, mój chłopak trzymał w dłoni jakiś patyk, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Kiedy pomyślałem, już, że to wszystko moja wybujała wyobraźnia (której skromnie mówiąc mi nie brakuje), znowu było to samo:
-Zabijmy herosów! Zastąpmy bogów! – Lecz tym razem po chwili dodało – Zacznijmy zabijanie! Zakończmy wczorajsze łowy!
-T-Travis? – Wydukałem. Chłopak zerknął na mnie znad patyka – Słyszałeś to, nie?
Syn Hermesa zmarszczył czoło.
-Nie – odpowiedział lekko przyciszonym głosem – Coś się stało?
Wstałem na równe nogi. Moje serce biło o klatkę piersiową jak oszalałe. Przecież nie szaleję! Nie mogło mi się to wydawać, prawda?


-Steve! Steve! – Krzyczał za mną Travis. Nawet nie zauważyłem kiedy zacząłem biec przed siebie – Steve! Czekaj!
Ale się nie zatrzymywałem. Po mojej głowie ciągle przeciągały się ciągle dwa zdania: Zabijmy herosów! Zastąpmy bogów!
-Zamilcz! – Ryknąłem. Zwolniłem lekko tempo, ale ten głos wręcz się nasilił – Powiedziałem, cicho bądź!
Zabijmy herosów! Zastąpmy bogów!
Za mną ciągle biegł Travis, ale pomimo tego, że jest synem Hermesa, to ja byłem szybszy, a wcale teraz nie chciałem być. Nawet sam nie byłem pewny gdzie biegnę.
Zabijmy herosów! Zastąpmy bogów!
Nie miałem nawet sił krzyczeć by to coś się zamknęło. Chciałem od tego uciec jak najdalej. Chciałem znowu być w obozie. Wtedy tego nie było.
Zabijmy herosów! Zastąpmy bogów!
Wtedy ktoś złapał mnie za ramię i jakiś lodowaty dreszcz przebiegł mi po plecach. Głos ucichł. Głowa już mi nie pękała, ale uścisk nie zelżał ani trochę. Byłem wykończony i zobaczyłem jedynie kosmyki białych włosów, zanim zemdlałem.

**STEVE**


Nie wiem kiedy się obudziłem, ale obok mnie trzaskało ognisko. Wciąż byłem w lesie i leżałem na kilku kurtkach. Zerwałem się natychmiast co spotkało się z mojej strony nagłym zawrotem głowy.
-Ej, leż - poleciła siedząca koło mnie dziewczyna – Macie szczęście, że tutaj byłam. Czar halucynacyjny. Ostatnio często się zdarza. Jedna Łowczyni przez to musiała zostać zabita.

Łowczyni. Zabita?

Zerknąłem na tę dziewczynę. Miała białe, długie kręcone włosy, a na czole miała opaskę… opaskę porucznika Łowczyń. Patrzyła się w ognisko fioletowymi, podkreślonymi czarną kreską oczami i wyglądała na bardzo zamyśloną.
Obok niej siedział Travis i patrzył się z lekkim niepokojem na mnie, ale uśmiechał się blado.
-Co tutaj robicie? – Spytała lodowatym głosem – Obecnie wyznaczony patrol to dwójka dzieci Aresa. Nie grupowy domku Apolla i Mekur... Hermesa.
-My… - zacząłem.
-Zabłądziliśmy – przerwał mi szybko Travis – A ty?
Dziewczyna obrzuciła go przelotnym spojrzeniem, po czym znowu zapatrzyła się w ogień.
-Kłamiesz – wycedziła – A ja? Ja postanowiłam się przejść. I jak już mówiłam, macie szczęście, że to zrobiłam.
Travis poruszył się niespokojnie, a ja spojrzałem na tę dziewczynę. Widziałem ją raz… przelotnie, teraz sobie przypomniałem, dzisiejsze śniadanie. Odeszła od stołu Artemidy jako pierwsza, ale nie zwracałem na nią takiej uwagi, a teraz wygląda na to, że zawdzięczam jej życie.
-Jestem Yuno Gasai – zaczęła po chwili, ciągle lodowatym głosem – Za nim spytacie. Tak pomogłam wam bezinteresownie. Nie, nie jestem typową Łowczynią i tak powiem o tym zaklęciu obecnemu przewodniczącemu, jak tylko wróci z patrolu, z którego jakoś od kilku godzin nie wraca.
Zmarszczyłem czoło.
-Mówisz o Perseuszu? – Spytałem.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
-Tak. Właściwie to jest drugi powód mojego przejścia się. Syn Posejdona, Syn Hadesa i Syn Wulk... Hefajstosa, opuścili wczoraj obóz i jak do tej pory nie wrócili. Jakkolwiek inne Łowczynie mają nijaki stosunek do chłopaków, tak ja uważam, iż ich dłuższe opóźnienie w powrocie jest niepokojące.
Uśmiechnęła się tajemniczo, co trochę wydawało mi się być nie na miejscu, ale postanowiłem to przemilczeć. Ciągle kręciło mi się w głowie i nie myślałem normalnie.
-Mh… Pewnie masz zamiar nas wciągnąć w poszukiwania, nie? – Westchnął cicho Travis.
-Mogę was zostawić na pożarcie potworom – odparła ponurym tonem – A tak poważnie, wolałabym mieć towarzyszy w poszukiwaniu, z drugiej zaś strony doskonale wiem, że im większa grupa tym większe szanse na niepowodzenie.
Pokiwałem głową.
-Ale nawet jeśli – dziewczyna spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem – na razie musisz odpocząć. Ktoś kto rzucił na ciebie zaklęcie jest potężny, nie chcę abyś nagle rzucił się na mnie czy na niego – wskazała na Travisa – z nożem.
-Sugerujesz, że ktoś nim… sterował? – Travis wydawał się być lekko spanikowany. Chciałem mu coś powiedzieć, ale nawet na mówienie nie miałem sił, dosłownie wszystko wydawało mi się bezsilne.
-Tak… i nie do końca – westchnęła – Nie chcę się rozwodzić nad działaniem zaklęć halucynacyjnych. Poczekajmy więc tutaj chwilę, później pójdziemy ich szukać, okej chłopaki?
-A mamy inne wyjście? – Westchnął cicho Travis.


(LEO)

\


-Ale wiesz, że ja to… niechcący? Znaczy chcący, ale nie chciałem… - znowu język zaczął mi się plątać – O rany! Znaczy musiałem!
-Cicho – Nico zganił mnie spojrzeniem – Wiem. Nie mam do ciebie żalu, ale możesz już skończyć przepraszać?
Przełknąłem ślinę. Nico ciągle klęczał obok nieprzytomnego Percy’ego. Cóż…. To przeze mnie syn Posejdona jest nieprzytomny, zaczął wariować, gadać jak nie on i po prostu spanikowałem i uderzyłem go kamieniem w tył głowy… nie mocno, a przynajmniej tak mi się wydaje. I wtedy oczywiście w najmniej odpowiednim momencie pojawił się Nico. Nie wiem ile widział, ale przez te kilka godzin zdążył mi rzucić tyle ostrzegawczych, wkurzonych i oznajmiających moją winę, spojrzeń, że gdybym tylko potrafił zakopałbym się pod ziemię… najlepiej od razu!
-Masz – Nico podał mi kilka złotych drachm, które wyciągnął z kieszeni Jacksona. Pominę jak dwuznacznie to wyglądało, to zabieranie z kieszeni – Jeśli dobrze orientuję się w terenie gdzieś tutaj jest polana z wodą. Wiesz co robić.
-Aha… - westchnąłem – przywołać boginię tęczy, myślisz, że ja wyglądam na kogoś kto pada na kolana przed tęczą? – Nico zgromił mnie morderczym spojrzeniem, aż nogi się pode mną ugięły – Dobra, dobra! Ale… czy Iris przypadkiem no wiesz, nie… fiuu – pokręciłem palcem przy skroni.
Nico przewrócił oczami.
-Czasami po prostu nie musisz wiedzieć, kto naprawdę wywołuje połączenia. No idź!
Pokiwałem głową i poszedłem w stronę w którą wskazał mi Nico. Ciągle drżały mi ręce z podenerwowania i wnioskując po minie Nica, nie raz, nie dwa zdążyłem się podpalić… naprawdę nie potrzebowałem bardziej dwuznacznych wydarzeń.

Kilkakrotnie zatrzymywałem się, aby sprawdzić czy to co nie chrobocze przy drzewie nie jest przypadkiem potworem, ale prawie zawsze okazywało się to być jakimś ptakiem.
Ciężko było iść po lesie w śniegu. Wystające korzenie były nim przykryte i gdyby nie to, że mam wyjątkowo dobry wzrok, to pewnie zaliczył bym glebę więcej niż te trzy razy.
I w końcu dotarłem. Niewielka polana, teraz pokryta w całości białym puchem, a po środku niej, sadzawka, zamarznięta sadzawka, ale przynajmniej słońce na nią padało… co prawda szanse powodzenia były nie wielkie, pod względem wytworzenia się jakiejś tęczy, no ale Nico chyba w innym przypadku by mnie nie posyłał.
Podszedłem niepewnie do zamarzniętej wody, chwilę wpatrywałem się w lód, aż uszy zaczęły mnie nieco bardziej boleć od zimna. Więc postanowiłem zabrać się do roboty i zacząłem żmudną robotę odmarzania wody.

No kilka minut się zeszło, w między czasie zdołałem nawet zaśpiewać całą swoją ulubioną piosenkę i nawet zacząć kawałek nowej, ale to nie istotne!

-Juhu! – Ryknąłem, kiedy cała sadzawka nie była już pokryta ani milimetrem lodu – Kto jest wielki?! No pytam się kto jest wielki?!
Zaśmiałem się, kiedy po lesie potoczyło się echo… później uświadomiłem sobie, że to echo mogło ściągnąć potwory więc zająłem się natychmiast szukaniem jakiś drobinek tęczy… naprawdę jakiejkolwiek. 

Ku mojemu zaskoczeniu, znalazłem. Nie miałem pojęcia jak, bo po prostu nie miało to wielkiej logiki, ale znalazłem. Wziąłem głęboki oddech i zacząłem:
-Bogini przyjmij moją ofiarę – wyrzuciłem drachmę w tę „tęczę” – Pff… Kogokolwiek z Obozu Herosów… byle by to nie był… a już nieważne! – Westchnąłem ciężko kiedy połączenie nawiązało się z Jack’em.

Jak zwykle na złość.

Białowłosy chłopak stał na werandzie w Wielkim Domu (a przynajmniej tak mi się wydaje) przy poręczy i obserwował z uwagą łąkę. Nawet zawahałem się czy nie przerwać w tym momencie połączenia, ale w końcu drachmy były tylko dwie i obawiam się, że mógłbym trafić jeszcze gorzej.
-Jack! – Ryknąłem, by oderwać go od gapienia się bez celu przed siebie.
Odwrócił się niechętnie, jeśli był zaskoczony to nie dał tego po sobie poznać.
-Valdez… - burknął – O co chodzi? Zabłądziłeś z Jacksonem?
Westchnąłem ciężko.
-Nie. Bogowie, koleś, weź nie wyciągaj błędnych wniosków! A może chciałem po prostu zaprosić cię na kawę w lesie.
-Nie pijam kawy z takimi jak ty – warknął i zacisnął usta w wąskie szparki – Gadaj czego chcesz! Nie mam czasu na dzieci Hefajstosa.
Powiedział te „dzieci Hefajstosa” takim tonem i z taką miną, jakby to było najgorsze co może się zdarzyć. Zacisnąłem nawet dłonie w pięści, ale uświadomiłem sobie, że i tak nie będę w stanie mu teraz przyłożyć.
-Słuchaj – westchnąłem ciężko – Poszedłem na zwiad z Jacksonem, to wiesz. Tylko nastąpił problem, bo on wziął i zemdlał, a drogę do obozu zagrodziły nam potwory. Nie jest ich dużo, ale Jackson do niczego się teraz nie nadaje, a Nico nie chce ryzykować. Więc jakbyś ty mógł, albo ktokolwiek…
-Czy ja ci wyglądam na jebanego bohatera? – Popukał się palcem po czole – Nie pomogę wam! Będę miał coś z tego, po za stratą czasu? Nie?! No właśnie, więc kurwa, nie zawracaj mi głowy!
-Bogowie, stary – jęknąłem i potarłem dłonią czoło – modlę się abyś nigdy nie objął stanowiska grupowego, bo rozwalisz domek Hermesa.
-A, żebyś wiedział, że dążę do bycia grupowym – Jack złożył ręce na piersi – Coś jeszcze i…
Urwał, zerknął w prawo i usłyszałem, że ktoś coś woła, ale nie rozróżniałem słów, do czasu aż obok Jack’a nie wparował Sun, nie zwrócił najwyraźniej na mnie uwagi.
-Jack – zaczął – Connor prosił cię na sekundkę.
-A od kiedy dzieciaku nosisz wiadomości?! – Warknął i zaczął schodzić z werandy, ale zanim, to usłyszałem jeszcze – Ja pierdolę, ten obóz serio schodzi na psy.
Dopiero wtedy Sun mnie spostrzegł, zmarszczył czoło, ale o nic nie pytał.
-Sun, słuchaj może chociaż ty pomożesz – jęknąłem.
-W czym? – Warknął.
Fakt faktem, odkąd przypadkiem pomyliłem go z synem Afrodyty, chłopak jest obrażony, na Amen. Próbowałem go jeszcze jakoś przeprosić, ale mnie olewał i mam nadzieję, że chociaż teraz ta drobna pomyłka się nie odbije.
Wytłumaczyłem mu więc sytuację. Sun zawahał się, ale w jego oczach pojawiły się iskierki przerażenia.
-Ale nic mu nie jest? Ani di Angelo? – Zapytał.
-Nie, nic im obu nie jest – odparłem. Chłopak odetchnął z ulgą – Słuchaj, od ciebie nie oczekujemy pomocy, znaczy… o rany! Nie musisz pomagać! Tylko poślij po kogoś, a jeśli chcesz to nie przyjdź sam, okej?
Sun pokiwał głową.
-Ta… przyjdę z Octavianem.
Zaśmiałem się histerycznie. Ale po chwili na widok kamiennej twarzy Sun’a, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody, oblał mnie dreszcz.
-Eee… Żartujesz Sun, prawda? – Spytałem. Chłopak podszedł nieco bliżej – Znaczy… Rety! To nie jest najlepszy pomysł, bo…
Ale nie zdołałem dokończyć, chłopak przerwał połączenie. Pięknie. Pięknie. Pięknie! No ja nie mogę. Mam nadzieję, że jednak żartował jeśli nie… cóż, jest kilka wariantów. Jeden, przyjdzie w rezultacie sam. Drugi, Octavian stłucze go na kwaśne jabłko (albo co bardziej prawdopodobne rozkaże to komuś). Trzeci, najmniej prawdopodobny, faktycznie przyjdą razem, po czym co bardziej prawdopodobne, Octavian wysadzi połowę lasu, włącznie z nami.

No mniej więcej tak to się przedstawiało. Nic optymistycznego. Bo nawet jeśli Sun przyjdzie sam, to obawiam się, że prędzej go te potwory zabiją niż on nam pomoże. Oczywiście, nie wątpię w jego siłę czy coś… no ale, mimo wszystko, on praktycznie nie umie nic… jeśli chodzi o walkę, oczywiście.


Po chwili postanowiłem, że jednak będzie znacznie gorzej jeśli się nie ruszę, więc wróciłem szybko do Nica i Percy’ego. Ten drugi ciągle był nieprzytomny, może jednak za mocno go walnąłem. Ale to nie moja wina, że już dawno chciałem to zrobić, a, że nadarzyła się okazja, no…
-I jak? – Spytał Nico, kiedy usiadłem naprzeciwko.
-Skomplikowana sprawa – westchnąłem ciężko – Skontaktowałem się przypadkiem z Jack’em. Ale on to olał… wiem, taka niespodzianka! Później jak sobie poszedł, pojawił się Sun, no to poprosiłem Sun’a i… raczej on przyjdzie lub załatwi pomoc, bo raczej nie olał… a jak i on olał to jesteśmy w…
-Dobra rozumiem – przerwał szybko Nico – Ale naprawdę musiałeś coś takiego zwalać na barki Sun’a? On ledwie wiąże swoje sznurowadła w butach…
Jęknąłem zażenowany. No bo… Ja się staram! Bardzo się staram, żeby Nico raz po raz mnie za coś pochwalił, a on ciągle ma o coś pretensje… Leonie Valdez, twoje serce jest jednak debilne.
-Zobaczymy. Może sprowadzenie pomocy okaże się dla niego łatwiejsze niż sznurowanie tenisówek – wzruszyłem ramionami.

Nico uporczywie nie chciał na mnie patrzeć. Ciągle przyglądał się nieprzytomnemu Percy’emu, a mnie rzucił raz tylko spojrzenie pełne wyrzutu… jakby to była moja wina, że Jacksonowi zaczęło odbijać. No doprawdy, nie jestem winny temu, że syn Posejdona zachowywał się jakby uciekł z wariatkowa. Swoją drogą naprawdę ostro musiałem się tłumaczyć Nico, bo wpadł na nas gdy akurat uderzyłem Jacksona… tłumaczyłem się chyba bite półgodziny a i nawet teraz zdaje się nie być przekonany… Ale mieliśmy (i ciągle mamy) ważniejsze rzeczy na głowie, niż obwinianie się, gdy tylko Nico dostrzegł pierwszą grupkę potworów, natychmiast przestał mnie o wszystko wypytywać… Jest z tymi potworami jeden problem. Jest ich dużo, a ja nie mam broni, no chyba, że liczymy podpałkę całego lasu. Z kolei Nico jest jeden i nie chce zostawiać Percy’ego pod moją opieką. A Percy jak jest nieprzytomny, tak jest nieprzytomny.
-On jest gorący – zauważył Nico gdy dotknął czoła Jacksona.
Wiem, że nie powinienem, ale odpowiedziałem:
-No wiem. W innym wypadku dlaczego byś z nim był?! To oczywiste, że jest gorący.
Nico obrzucił mnie morderczym spojrzeniem i chyba jednak wolałem jak się nie patrzył na mnie.
-Jest g-o-r-ą-c-y – Nico wycedził przez zęby – ma gorączkę. Gorączkę. Możesz nie żartować?
Spuściłem wzrok i westchnąłem ciężko.
-Podawałeś mu ambrozję? – Spytałem.
Nico pokiwał nerwowo głową.
-Podawałem, nie mogę dać mu już więcej! – Pogładził dłonią jego szczękę.
Widać było, że pomimo tego, iż Nico jak zwykle próbuje ukryć swoje prawdziwe emocje, to jest roztrzęsiony. I pomimo tego, że ostatnio rzadko tak miałem, zaczęły piec mnie wyrzuty sumienia. Naprawdę mogłem przyłożyć Jacksonowi nieco delikatniej.
-Przydałby się tu jakiś lekarz… - westchnąłem – A mogli przydzielić mu Stevena, to się uparliście na mnie!
-To nie była moja decyzja, Leo! – Wycedził Nico – Mówiłem swoje zdanie na temat tych patroli!
-Dobra, nie potrzebnie użyłem liczby mnogiej – warknąłem. Zacisnąłem dłonie w pięści – Co nie zmienia faktu, że mogłeś sprzeciwić się takiemu rozwojowi wypadków.
-Co ci odbija, Valdez?! – Ryknął.
Chciałem mu coś odpowiedzieć, ale się powstrzymałem. Właściwie… faktycznie, czemu obwiniam akurat jego? Przecież… Uch… coś mi faktycznie zaczyna odbijać. Przeprosiłem szybko i wstałem. Zacząłem krążyć wokół naszego „obozowiska”. Pstrykałem palcami i próbowałem skupić na czymś myśli, ale nie potrafiłem. Myślałem dosłownie o wszystkim. Żałowałem, że nie ma tu mojej pracowni w której mógłbym się schować i pochłonąć swoją robotą. W której nie byłoby Nica, który sprawia, że moje zmysły zaczynają szaleć. W której jestem tylko ja i moje maszyny. Nic więcej. Bo właściwie im więcej się nad tym zastanawiam, tym bardziej to wszystko wydaje mi się bez sensu. Nawet moje uczucie w stosunku do Nica, z którego śmiałem się kilka lat temu… „To niemożliwie, żebym ja… w chłopaku!”. Ale jednak… Zbyt wiele niepowodzeń. Zbyt wiele razy złamanych serc i zbyt wiele dawania sobie nadziei, żeby utknąć teraz w kropce… Jestem zakochany w chłopaku, który nawet za mną nie przepada. Naprawdę zaczynam sądzić, iż moje uczucie do Kalipso nie było już aż tak porąbane… było, ale nie tak.

Ale nie potrafię przestać. Mówię sobie „Łał! Jestem Leo Valdez, najlepszy i najprzystojniejszy chłopak na obozie!”. Tak, przyznaję jest w tym prawda… prawda, która jakoś ulatnia się przy Nicu di Angelo, synu Hadesa.

-Przestań tak łazić – zganił mnie Nico – usiądź. I siedź cicho. Te potwory nas obserwują, jeden fałszywy krok i skończymy jako kolacja.
Zrobiłem to co kazał jakbym był jakimś robotem. Zacząłem wystukiwać alfabetem Morse’a  „Kocham cię” nawet nie zwróciłem uwagi kiedy to zacząłem robić, próbowałem przerwać, ale kiedy tylko przerywałem zaczynałem gapić się na Nica i zaczynałem przypadkiem podpalać sobie włosy, więc z dwojga złego wybrałem wystukiwanie.
-Ile to już czasu? – Spytał mnie po wielu, wielu minutach ciszy.
Wzruszyłem ramionami.
-Nie wiem. Ale chyba, nie jesteśmy, aż tak daleko obozu, nie?
-Oj! Jesteście, jesteście… – Rozległ się za mną jakiś dziewczyński głos.

 

 

(JACK)






-Łał, gratuluję odwagi! – Zacząłem klaskać z udawanym szacunkiem.
-Zamknij się – warknął Larson – nie wkurzaj mnie.
Zaśmiałem się. Chłopak wspinał się na drzewo, ponieważ na samej górze utkwiła mu jedna ze strzał. Cóż… drzew akurat jest od groma, jak zwykle w lesie… naprawdę nie miał innego drzewa, tylko najwyższe w okolicy.
-Dzieciaku! – Ryknął stojący obok Octavian – Jeśli zaraz nie zejdziesz na dół to..
-To co? – Spytałem – Zabierzesz mu wszystkie pluszowe misie? Wiesz, on może i wygląda jak siedmiolatek, ale zapewniam cię, że nie ma u siebie zabawek.
-A skąd wiesz? – Octavian zmrużył te swoje niebieskie, wodniste oczy, co go trochę upodobniło do jakiegoś gada. Tak tylko mówię.

Kilka minut później, Larson wreszcie wspiął się na szczyt.

Swoją drogą nie rozumiem, po co do kurwy, musiał zabrać mnie i Octaviana. Jak tak śpieszy mu się do ratowania jakiegoś syna Hadesa, Posejdona i Hefajstosa, to naprawdę… mnie to do jasnej cholery w ogóle nie interesuje! Z drugiej zaś strony, liczę, że może dzięki temu coś zyskam. Może.
-Więc jesteś grekiem? – Zaczął ponownie tę samą dyskusję Octavian. Tak jakby oczekiwał innej odpowiedzi niż "Tak jestem, kurwa, grekiem". 
-Bogowie! Kurwa koniem jestem! I… – Zacząłem, ale zmarszczyłem czoło.

Ostatnio miewam przebłyski dokańczania mojej całkowitej pamięci… Po prostu nagle kolejny jebany kawałek układanki zaczyna mi pasować. I akurat teraz mnie olśniło.

-I? – Octavian spojrzał na mnie z mordem w oczach.
-I… - W sumie… jestem ciekaw jego miny – I nie jestem do końca grekiem.
-Wytłumacz – warknął Octavian, chociaż w jego rozkazującym tonie słyszałem również ciekawość.
Prychnąłem cicho. Zajebistą mam pamięć wiem.
-Jestem… pół na pół. I nie mówię o byciu półbogiem, bo to jest zajebiście logiczne!
-Pół na pół? Możesz przestać grać?!
-Jestem pół grekiem, pół rzymianinem. A teraz jak wszystko stało się jasne to… Kurwa, ja serio ci to powiedziałem?!
Octavian uniósł wysoko brwi. Był zaskoczony i widziałem to nawet pomimo jego jak zwykle obojętnej twarzy.
-E… Jakim cudem?
-Moim ojcem jest Hermes – westchnąłem ciężko. Naprawdę muszę tłumaczyć takie oczywiste rzeczy? – Moją matką jest rzymianka. Była herosem, a przynajmniej tak to mi się widzi z jej odpowiedzi. Bardzo urocza kobieta, ja pierdole! Skończyliśmy temat?!

Octaviana wyraźnie zatkało.

 Z kolei pod nogami Sun’a złamała się gałąź przez co wylądował plackiem na śniegu, ale nic mu nie było, co po chwili potwierdził:
-Nic mi nie jest! Nic mi nie jest - po czym dodał szeptem – tylko mam szramę na ramieniu…
-No kurwa wreszcie! – Jęknąłem – Idziemy?! Czy może mogę już się wycofać do obozu?
Sun obrzucił mnie zdenerwowanym spojrzeniem, ale w końcu powiedział, że mamy ruszać, więc wyprzedziłem go i objąłem prowadzenie… Nienawidzę takich gówniarzy, uważających się, za kurwa bogów! Mh… Chociaż Sun tak na serio się raczej za takiego nie uważa… Raczej ma obniżoną samoocenę i cholera bardzo dobrze… durny smark.

Swoją drogą teraz zacząłem się zastanawiać, po jaką cholerę polazł jeszcze Octavian?! Sun zwrócił się tylko do mnie o pomoc i nawet nie zakodowałem kiedy Octavian postanowił się przyłączyć.
No i tak łaziliśmy. Sun raz po raz przystawał i nasłuchiwał, wydawał się czegoś nie mówić, ale prawdę powiedziawszy miałem to gdzieś. Najchętniej zostawiłbym go samego w środku lasu.
Właściwie nie do końca wiedzieliśmy gdzie mamy się udać. Znaczy mniej więcej to tak. Jakoś na północny-wschód… problem polega na tym, że las do najmniejszych się nie zalicza. Pieprzone drzewa.
-Mh… Wiecie właściwie, że tak na serio to pchamy się prosto w łapy potworów? – Spytałem.

Sun wydał twierdzący pomruk, Octavian milczał jak zaklęty, więc i ja postanowiłem pozostawić temat.



Pierwsza strzała przemknęła mi koło ucha po mniej więcej godzinie. Druga utkwiła w ramieniu Octaviana, ale rzymianin zignorował ból i szybko wyrwał ją sobie. Trzecia z kolei została wystrzelona w powietrze. To wszystko działo się dosłownie w ułamku sekundy, a ja kątem oka zauważyłem, że na śniegu widnieją czarne smugi z popiołu po potworach.

-Fuck! Ludzie, prawie was zabiłam! – Usłyszeliśmy dziewczyński głos, ale nie potrafiliśmy zlokalizować skąd dochodził.
-Ha! Mówiłem, Nico, że się pojawią, prędzej czy później – to był Valdez, wyłonił się zza jednego z drzew.
Octavian sięgnął po miecz swoim sprawnym ramieniem. Co jak co, ale naprawdę ma kurwa refleks…
-Valdez – warknąłem.
-W całej swojej okazałości. Ej Nico żyjesz?
Dłuższa cisza. Po chwili z jednego z drzew zeskoczyła jakaś laska, a zza drugiego wyłonił się di Angelo z przewieszonym przez ramię, nieprzytomnym Jacksonem. Zaraz za nimi pojawił się Scott oraz Travis.
-Se drużynkę zebraliście, ja pierdolę – warknąłem – Powiedzcie mi teraz, że fatygowałem się tylko po to by jednak okazać się, kurwa nie potrzebny, to zaraz któryś z was straci wszystkie zęby!
Dziewczyna o białych włosach westchnęła ciężko i podeszła bliżej.
-Nie lubię niewychowanych ludzi – warknęła – Dosyć się ich na oglądałam i na słuchałam. Zamilcz, proszę cię.
Nie chciałem wcale milczeć, ale gdy tylko to powiedziała nie mogłem powiedzieć ani słowa… choćbym nie wiem, jak bardzo chciałbym ją teraz powyzywać.
-I cóż… poradziliśmy sobie – zaczęła łazić w tę i z powrotem – Aczkolwiek nie powiedziane, iż zaraz nie będzie powtórka z rozrywki. W lesie roi się od potworów, w okolicy widziałam nawet Minotaura.
Złożyłem ręce na piersi, Octavian ciągle trzymał miecz i celował nim prosto w krążącą białowłosą dziewczynę. Widziałem ją na obozie może z dwa razy, prawdę mówiąc… miałem ochotę ją zagadać… ABY ŁASKAWIE PRZESTAŁA CO CHWILA KRĘCIĆ SIĘ W OKÓŁ DOMKU HERMESA! Niestety nie nadarzyła się okazja, a nawet ja nie mam tak nierówno pod sufitem by wygarnąć jej to wszystko akurat teraz.
-I… - dziewczyna zatrzymała się nagle i zerknęła na Octaviana – Fuck! Stary, potrzebujesz ambrozji, lub jakiegoś opatrunku pozwól, że…
-Tylko mnie tknij dziewczyno – warknął.
-Okej, okej, spokojnie. Bez nerwów – westchnęła ciężko i odrzuciła z oczu kilka kosmyków białych włosów. Cofnęła się na kilka kroków od niego – Bez nerwów – powtórzyła.
Octavian syknął cicho, ale kiedy dziewczyna ponownie próbowała do niego podejść zamachnął się mieczem, pokazując tym samym, że jest gotów to spełnienia swoich gróźb… chociaż wątpię by lewą rękę coś zdziałał. Kretyn.

Dziewczyna zaczęła go uważnie obserwować Octaviana, takim wzrokiem jakby ją czymś zainteresował, a ja z jakiegoś powodu bardzo chciałem jej przyłożyć.
-Nie chcę narzekać – zaczął po chwili di Angelo – Ale Percy potrzebuje natychmiast fachowej – tu rzucił wściekłe spojrzenie Scottowi – opieki.
Przewróciłem oczami.
-Słuchaj… - zacząłem, ale białowłosa pokiwała głową i pomogła nieść Jacksona.
-Ma rację – westchnęła – Co do ciebie – wskazała szybko na Octaviana – radzę ci szybko zatamować krwawienie, bo moje strzały są zatrute, znaczy spokojnie nie umrzesz… przynajmniej nie tak od razu. Dobra chodźmy!
-Zaraz! – Przerwał Larson – Co się mu stało? – Wskazał na Jacksona.
Di Angelo zmarszczył czoło, jakby nie był pewien czy powinien odpowiedzieć. Już nawet myślałem, że di Angelo oleje pytanie, ale w końcu odpowiedział:
-U-uderzył głową w kamień. Nic mu nie jest, na razie.
-Gdybyś pozwolił mi go obejrzeć… - zaczął Scott, ale di Angelo obrzucił go morderczym spojrzeniem.
Po kilku chwilach mieliśmy ruszyć w drogą powrotną, aczkolwiek ni stąd ni zowąd pojawiły się za nami potwory… kurewsko wiele potworów, na czele z tą suką Lea’ą.
Nic nie powiedziała. Wyglądała ponuro, kurwa… nie zdziwiłbym się gdyby nagle odprawiła nam kazanie. Ale zamiast tego wskazała na kogoś głową, przejechała palcem po szyi a mi nagle pociemniało przed oczami.

(SUNAJ)





Z początku nie byłem pewien co się właściwie dzieje. W jednej chwili Jack, Leo, Nico  byli w zasięgu mojego wzroku, po czym w ciągu sekundy, jakby byli z dymu, zniknęli.

Lea potarła dłonią czoło, wyglądała na zmęczoną.

-Lea?! –Białowłosa nie kryła zaskoczenia, zrobiła kilka kroków do przodu.
Córka Nemezis spojrzała niepewnie na nią.
-Yuno – powiedziała to takim tonem jakby rzucała oskarżenie – kopę lat stara przyjaciółko.
-Coś ty zrobiła? Lea coś ty zrobiła? – Yuno pokręciła z niedowierzaniem głową.
Lea zaśmiała się, chociaż bardziej przypominało to kaszel, niż śmiech. Spojrzałem jej prosto w oczy i okazało się to być błędem, głowa wydawała mi się zaraz pęknąć i nogi ugięły się pode mną. Szybko więc odwróciłem wzrok i po chwili wszystko się uspokoiło.
-Cóż… - Zaczęła w między czasie Lea – syn Tanaosa? Myślałam, że jesteś od Hadesa. Ale jednak, pani Pasithea miała rację. Ach, głupia byłam, że jej nie wierzyłam. Wtedy nie traciłabym czasu na schwytanie ciebie, tylko od razu bym cię zabiła, tak jak twojego brata… on jednakże nie był taki… szczególny, jak mi się wydawało.

Poczułem jak nagle wszystkie moje moce zaczynają się we mnie burzyć, w głowie miałem tylko ryk fal i pragnąłem teraz tylko jednego… zabić ją! Po prostu rozpłatać na pół. Jednakże gdy jej głos przestał odbijać się echem po lesie, moje moce z powrotem się opanowały… o ile wcześniej przeklinałem to, że nie potrafię ich kontrolować, tak teraz zrobiło się to po prostu wkurzające.

-Zabić go! – Ryknęła wskazując prosto na mnie.

Wszystkie potwory zawarczały w jednym momencie, a ja nagle poczułem ogromną chęć do zwiania stąd… najlepiej jak najdalej. Ale moje nogi odmówiły posłuszeństwa i nie mogłem nimi poruszać, jakkolwiek bardzo nie próbowałbym tego zrobić.
I w tym momencie kiedy już myślałem, że naprawdę będzie po mnie, ktoś popchnął mnie na ziemię w ostatnim momencie. Mantykora która skoczyła już na mnie, nie zdążyła wyhamować i wleciała prosto w drzewo i zamieniła się w pył. Oderwałem od niej wzrok i zauważyłem, że przede mną stoi Steven, miał dłonie zaciśnięte w pięści.
-Jeśli chcesz go zabić, musisz najpierw zabić mnie! – Ryknął na całe gardło, aż wydawało mi się, że cała ziemia zadrżała.
-Z wielką chęcią, synu Apolla! – Lea zaśmiała się oschle.
I to co stało się później było… po prostu ciężkie do opisania. W jednej chwili w miejscu gdzie stał Steven rozbłysło coś tak jasnego, jak nic co do tej pory w życiu widziałem, musiałem odwrócić wzrok, gdyż wrażenie było porównywalne do patrzenia się w słońce… tyle, że to słońce musiało by być kilkanaście metrów ode mnie. I zrobiło się mega gorąco, poczułem pod dłońmi, jak śnieg topnieje oraz rozmarza trawa. A kiedy to wszystko się opanowało i spojrzałem na Stevena, to… łał… wydawał się być dosłownie boski. Brakuje mi po prostu słowa!

Niewiele razy widziałem bogów. Jeden wyglądał jak anioł, a drugi przypominał starego pijaka. Na pewno żaden z nich nie przypominał chociaż w niewielkim stopniu bogów, których widziałem oczami wyobraźni. A teraz… jeśli mam być szczery, to mojego opisu boga idealnie pasowałby teraz Steven. I nawet pominę to, że jak na mój mało dobry gust, jest przystojny. Światło zdawało się skupiać tylko na jego osobie, wydawał być się… ludzką formą słońca! O ile wiecie o co mi chodzi. Dosłownie tak właśnie wyobrażałem sobie Apolla! Otoczonego światłem słonecznym i sprawiający, że im dłużej się na niego patrzy tym bardziej wierzy się, że on jest osobą która potrafi wszystko.
Tak mniej więcej wyglądał teraz Steven. Nie widziałem reakcji pozostałych herosów, ale wystarczała mi reakcja potworów na „żywe słońce”, wycofywały się. I wiedziałem czemu… one wszystkie są potworami z podziemia, potworami ciemności… światło ich na pewno nie unicestwi, ale prawie na pewno wywołuje u nich niepokój.

Nawet sama Lea wydawała się być ledwie niewyraźnym zarysem człowieka… a może to nawet nie było złudzenie… wydawała się być, przeźroczysta… chyba, że oczy płatają mi figle.


Ale czułem, że jeszcze chwila i Steven nie wytrzyma… słabł, a ja nawet wyczuwałem zbliżającą się w jego kierunku śmierć… nie byłem ciągle w stanie nic zrobić, ale zdołałem krzyknąć do stojącej najbliżej osoby:
-Yuno, czy jak ci tam! Odepchnij go! Już! On się zaraz zabije!

Pomimo tego, że Yuno była najbliżej Stevena, zareagowała jakby miała przebiec jeszcze kilkaset kilometrów, ale w ostatnim momencie popchnęła go na trawę i znowu wszystko się uspokoiło i znowu słońce, to prawdziwe słońce, zakryło się chmurami i zaczął padać śnieg, aczkolwiek trawa była jeszcze na tyle ciepła, że szybko się roztapiał.

-Dosyć tego! Zabić ich! Zabić ich wszystkich! Co do jednego! – Wrzasnęła Lea, a sama zniknęła w fioletowej mgle.
To mnie ocuciło, wstałem na równe nogi i wyciągnąłem broń. Potwory pomimo tego, że zdawały się być w pełni posłuszne rozkazom Lea’i wahały się. Moi towarzysze również przygotowali się do nie uchronnej walki, a ja wycofałem się za Octaviana.


Walka, walką… ale jeśli chodziło, o szybko przeliczone przeze mnie szanse na powodzenie to cóż… Steven ledwo utrzymywał się na nogach, a był najbliżej potworów. Travis, cóż… on niby był w pełni sił ale zdawał się być lekko zdekoncentrowany. Octavian ciągle obwicie krwawił z ramienia i był zmuszony do walki lewą ręką. Yuno nie miałem okazji poznać na tyle, żeby stwierdzić, jak bardzo jej pomoc przyda się w walce. A ja? Ja jestem tylko dzieciakiem, co nie raz uświadamiał mi chociażby Jack… Kiedy powinienem użyć swoich mocy, musiał mi ktoś pomóc, bo inaczej rozszarpałaby mnie byle Mantykora… na pewno nie polepszam sytuacji.

Nie minęło jednak wiele czasu i zaatakowały nas potwory. Dosłownie zalała nas ich fala, starałem się jak mogłem ale jak już wspominałem sprawiałem, że tylko pozostali musieli mnie osłaniać.
Walczyłem z jakimś przerośniętym skorpionem, którego żądło było wielkości moich dwóch pięści a oczy… od jego oczu zrobiło mi się nieco niedobrze. Na szczęście w przeciwieństwie do Jack’a, nie paraliżował mnie strach na widok robaków… ciekawe co by było gdyby obok mnie walczył właśnie ten syn Hermesa… Uch.

Cóż strach może i mnie nie paraliżował… ale na pewno jad z żądła tego przerośniętego skorpiona, doskonale sparaliżował moją lewą dłoń. Nie zwróciłem nawet uwagi kiedy jego kolec wbił mi się w skórę na lewym nadgarstku i zwróciłem na to uwagę, kiedy sztylet który w owej dłoni trzymałem upadł na trawę… w ogóle nie bolało, ale czułem nieprzyjemne mrowienie w całej dłoni. Zerknąłem na nią nie pewnie i zobaczyłem niewielką czarną żyłkę, która w kilka chwil zaczynała się rozrastać w stronę ramienia.

Jako iż, byłem w trakcie walki nie mogłem nic z tym zrobić i jakkolwiek bardzo serce mi by nie biło z przerażenia i z wściekłości, którą szybko wyładowałem na tym paskudnym robaku, odcinając mu żądło i tym samym zabijając.

-Jest ich zbyt wiele! – Ryknęła Yuno, odpychając łukiem, nadciągającą Mantykorę.
-Damy radę! – Warkną Octavian, aczkolwiek po jego minie widziałem, że waha się nad ucieczką.
Steven zrobił szybki unik, przed skaczącym skorpionem.
-Tak mówisz? – Spytał Octaviana – Ja proponuję natychmiastowy odwrót.
-Rzymianie nie tchórzą!
-Widziałem co innego – odparł ze spokojem Travis – Ale zgadzam się ze Steve’m, nie damy rady!

Gdy tylko to powiedział, porozumiałem się bez słownie ze Stevenem i pozostałymi, oprócz Octaviana. Odbiegliśmy jak najszybciej, jeśli rzymianin będzie chciał zostać i walczyć jego sprawa… My nie chcemy jeszcze ginąć, po za tym ktoś musi pomóc porwanym, przez Lea’ę czy tam Pasitheę, a na pewno nikt tego nie zrobi jeśli my zginiemy.

Problemem był sam fakt, iż bieg nie był teraz moją najmocniejszą stroną, moje ramię wydawało się płonąć, a czarna pręga była już przy łokciu. Nie chciałem na razie o tym mówić, tylko spowolnił bym nasz mało heroiczny odwrót. 

***

Więc... Dobra. Udało mi się dokończyć w końcu rozdział i złapać neta XD Cuda się zdarzają, raz na jakiś czas ;w; Wiem, iż jest to dzień idealny na dodawanie czegokolwiek na blogu, ale cóż... :'D 
Nic to, mam nadzieję, że rozdział się podoba, a z kolejnym postaram się wrócić jak najszybciej xD 

9 komentarzy:

  1. O Bogowie! Co się tu dzieje XD
    Trzeba jeszcze z 3 razy przeczytać żeby w 100% zrozumieć XD.
    Komentarz nie jest jakiś kreatywny ale przynajmniej jest a więc:
    Rozdział genialny i czekam na kolejny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy to czytanie 3 razy jest ]... dobre? W sensie czy coś tam Ci nie odpowiada, czy coś? (ja mało ogarnięty człowiek dzisiaj xD).

      Dzięki za opinię ^^"

      Usuń
    2. Wszystko pasuje ale ja często za pierwszym razem nie czytam całego opowiadania czy książki tylko pomijam fragmenty no i właśnie przez to zazwyczaj po pierwszym czytaniu nie ogarniam XD

      Usuń
  2. Oł je!!! Taka niespodzianka. ;D
    I TYLE akcji. XD Cudowny, po prostu boski rozdział. XD
    Mamy bardzo podobny sposób myślenia. Też miałam dodać w KBoO, siostrę Willa, która umie panować nad słońcem, ale teraz będę musiała wymyślić coś innego. A taki miałam fajny plan. ;D

    SUN MA PRZEŻYĆ!!! :D Wiesz, że go lubię. XDDD
    I Percy też ma się obudzić. :***
    I niech Leo kogoś pokocha (oczywiście kogoś wolnego, a nie zajętego). ;D
    No dobra, chyba za dużo tych próśb. :)))

    Nie mam dziś wena na pisanie nawet komentarza, więc przepraszam za taki krótki. :D

    Weeeny dużo życzę i pozdrawiam siostrzyczko. ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że rozdział się podoba xD
      Co do władania nad słońcem, to jak dla mnie nie musisz wymyślać nic nowego xD W końcu nie jest to znowu jakieś wielkie ściągnięcie skoro i tak panować nad słońcem będzie będzie dziewczyna xDD

      Percy się obudzi spokojnie, na pewno się obudzi w następnym rozdziale. A z Leo jest niewielki problem, którego na razie nie zdradzę xD

      Wcale komentarz nie jest taki krótki xD

      Dziękuję za wenę i również Cię pozdrawiam :3

      P.S kiedy next u Cb? (i u Percico i w KBoO xD)

      Usuń
    2. Zobaczę co z tym władaniem słońca. ;D Jesli nic nie wymyślę, to zrobie tak jak chciałam na początku. XD

      Dzisiaj zacznę pisanie rozdziałów ( i Percico, i KBoO), ale nie wiem kiedy skończę. ;D Może to potrwać nawet kilka dni. ;D Ale najpóźniej dodam w piatek. ;D Może w czwartek, ale I don't know. ;D

      Usuń
  3. Tak czytam... Jestem w połowie pierwszej narracji i przerywam by obrać pomarańcza.. I tak myśle (tak ja to potrafie) że nie ździwie się nawet jak bendzie władał nad słońcem. I potem to "Jam jest duch Delf.." xD Z tym goroncym to dokładnie tak samo pomyślałam.. xD I tak mama zaczeła czytać po momencie jak Steven zrobił się słoneczkiem ale nie ogarneła.. Ówww... xD A mi laptop się zjebał i nic nie dodam... Ha! :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. xDD No cóż. Właściwie to, to, że Steve włada słońcem było wiadome już jakiś czas temu, no tak czy inaczej xDD
      Hah... co do mam, to wiem, że nie jesteś pierwszym takim przypadkiem XDDD

      A laptopa szkoda ;w;

      dzięki za opinię c:

      Usuń
    2. Ale ta mina mamy WTF? Była bezccena... xD Laptop już się odjebał na szczęście... I wiesz że ja nie kumata jestem! I rozkminiłam że po co siudemka herosów? Wystarczymy my. (Ty. Ja. Shira. I Vicky) xD Rozwine w specjalu. xD

      Usuń